Ekspertka: bez obowiązkowej sterylizacji nie zatrzymamy bezdomności zwierząt
PAP: W Światowym Dniu Zwierząt chciałabym porozmawiać o projekcie ustawy, którą media nazwały „łańcuchową”. Czy jest pani zadowolona z tych propozycji?
Maria Januszczyk: To projekt, który rzeczywiście budzi sporo emocji i wywołuje ożywione dyskusje, zarówno wśród aktywistów, jak i w gospodarstwach domowych. Krytycy często podnoszą, że wymogi dotyczące kojców są nierealne do spełnienia przez przeciętnego opiekuna psa, a przy tym projekt nie obejmuje schronisk. Tymczasem warto od razu podkreślić, że ustawa wcale nie nakłada obowiązku budowania kojca. Podstawowe założenie jest proste: wystarczy ogrodzona posesja, po której pies może się swobodnie poruszać, ma dostęp do budy, odpowiedniego pożywienia i do wody. Kojec jest rozwiązaniem opcjonalnym, natomiast jeśli ktoś się na niego zdecyduje, to musi on spełniać konkretne standardy – tak, aby zwierzę nie było izolowane ani narażone na cierpienie, a jego dobrostan został zachowany na minimalnym chociaż poziomie.
PAP: A co ze schroniskami? Dlaczego nie zostały ujęte w projekcie w ten sam sposób?
M.J.: Schroniska – przynajmniej w teorii – są miejscem tymczasowego pobytu zwierząt do czasu znalezienia im stałego domu. To instytucje, które powinny być „przystankiem” w drodze do adopcji. Niestety w praktyce część psów spędza tam całe życie. Ale nie można zapominać, że schroniska muszą spełniać restrykcyjne wymogi lokalizacyjne: muszą być oddalone od zabudowań mieszkalnych, od ujęć wody, a także od obszarów szczególnie chronionych. Gdyby ustawodawca wymagał tam dodatkowo budowy indywidualnych kojców spełniających wysokie standardy, w wielu przypadkach takie schroniska w ogóle nie mogłyby powstać. Dlatego ustawodawca zdecydował się przyjąć inne podejście. Chodziło o to, by pies docelowo żył w domu, w relacji z człowiekiem, a nie w kojcu w schronisku.
PAP: Niektórzy zarzucają, że organizacje prozwierzęce przekraczają swoje uprawnienia, np. wchodząc na posesje i kradnąc psy, które potem bardzo trudno odzyskać. Czy zajmujecie się także tym problemem?
M.J.: To temat, który co jakiś czas wraca w mediach. Rzeczywiście, zdarzają się sygnały o przekraczaniu kompetencji, o zbyt pochopnym odbieraniu zwierząt albo o emocjonalnym podejściu, które nie zawsze idzie w parze z literą prawa. Jako stowarzyszenie zajmujemy się tym od środka. Zapewniamy obsługę prawną wielu mniejszym organizacjom, które często działają społecznie i nie mają funduszy na profesjonalnych prawników. Edukujemy je, by wiedziały, gdzie kończą się ich kompetencje, a gdzie zaczyna się rola policji, prokuratury czy inspekcji weterynaryjnej.
Musimy jednak pamiętać, że ustawa o ochronie zwierząt przyznaje organizacjom kompetencje do samodzielnego odebrania zwierzęcia w trybie interwencyjnym, gdy pozostawienie go u dotychczasowego właściciela zagraża jego życiu lub zdrowiu. Nie można jednak oceniać całego środowiska przez pryzmat kilku głośnych medialnie przypadków. Braki zdarzają się wszędzie – zarówno po stronie aktywistów, jak i urzędników, policjantów czy inspektorów weterynarii. Naszą rolą jako prawników jest edukować wszystkie te grupy, wskazywać właściwe procedury i dobre praktyki, a nie tylko piętnować błędy.
PAP: Jakie poprawki należałoby wprowadzić do projektu „łańcuchowego”?
M.J.: Moim zdaniem kilka kwestii wymaga doprecyzowania. Po pierwsze: powinno być jasno wskazane, z czego ma być wykonany kojec – najlepiej, aby przynajmniej dwa boki były ażurowe. Chodzi o wentylację, dostęp do świeżego powietrza i chociaż minimalny kontakt psa z otoczeniem. Po drugie: w przypadku dwóch psów w jednym kojcu każde zwierzę powinno mieć własną budę – to absolutne minimum, które wynika z ich indywidualnych potrzeb i prawa do schronienia. Po trzecie: zakaz utrzymywania zwierząt na uwięzi powinien dotyczyć wszystkich zwierząt domowych, nie tylko psów. Zdarzają się przypadki trzymania kotów czy królików na lince, co jest zupełnie niedopuszczalne z punktu widzenia dobrostanu.
PAP: Jeśli chodzi o całą ustawę o ochronie zwierząt – jakie zmiany uważa pani za najpilniejsze?
M.J.: Przede wszystkim: zakaz hodowli zwierząt na futra. To rozwiązanie, które już obowiązuje w wielu krajach europejskich i w Polsce również jest społecznie oczekiwane. Po drugie: zakaz wykorzystywania zwierząt w celach rozrywkowych – nie tylko w cyrkach, ale także np. w papugarniach, gdzie w jednym pomieszczeniu stłoczone są ptaki różnych gatunków, niekoniecznie żyjące ze sobą w zgodzie na wolności. Nasza cywilizacja jest na tyle rozwinięta, że nie ma racjonalnego uzasadnienia, by zwierzęta cierpiały dla ludzkiej uciechy. Po trzecie: obowiązkowa identyfikacja nie tylko psów, ale także kotów. To pozwoliłoby skuteczniej walczyć z problemem bezdomności.
I wreszcie: lepsze egzekwowanie obowiązków samorządów wobec zwierząt. Programy opieki nad zwierzętami istnieją formalnie w każdej gminie, ale często tylko na papierze. Brakuje realnych działań i kontroli ich realizacji.
PAP: Skoro mówimy o bezdomności, jaka jest właściwie różnica między kotem bezdomnym a wolno żyjącym?
M.J.: To pytanie pojawia się bardzo często. Kot bezdomny to ten, który utracił dom wskutek porzucenia lub zagubienia. Zazwyczaj szuka kontaktu z człowiekiem, daje się oswoić i zsocjalizować, a można znaleźć mu nowy dom. Kot wolno żyjący natomiast urodził się na wolności, w przestrzeni miejskiej, potrafi w niej funkcjonować. Ma prawo tam żyć, zgodnie z ustawą, a rolą gminy jest zapewnienie mu opieki – od dokarmiania, przez leczenie, po sterylizację. Status tych kotów jest jednak płynny: zdarza się, że wolno żyjący kot zaczyna przywiązywać się do człowieka i z czasem może trafić do adopcji.
PAP: Czy Polacy zmieniają swój stosunek do zwierząt?
M.J.: Zdecydowanie tak. Wrażliwość rośnie. Widać to w badaniach opinii publicznej, w liczbie zgłoszeń kierowanych do organów ścigania, w zaangażowaniu wolontariuszy. Widać to także w naszym środowisku – rośnie liczba prawników, którzy chcą zajmować się ochroną zwierząt, podejmują ten temat na konferencjach naukowych, piszą prace dyplomowe czy „reprezentują je w sądach”. To proces powolny, ale realny i wciąż postępujący.
PAP: Gdyby miała pani wymienić „siedem grzechów głównych” Polaków wobec zwierząt, co by się znalazło na tej liście?
M.J.: Trzymanie zwierząt w skrajnie złych warunkach – na krótkich łańcuchach, bez dostępu do wody, w brudzie. Brak sterylizacji i kastracji – co bezpośrednio napędza bezdomność. Porzucanie zwierząt – szczególnie w okresie wakacyjnym i świątecznym. Traktowanie ustawy o ochronie zwierząt jak martwego prawa – zwłaszcza przez organy i samorządy, podczas gdy naprawdę jest w niej potencjał, który przy właściwej interpretacji zapewniałby zwierzętom wysoki poziom ochrony. Wykorzystywanie zwierząt w rozrywce – wciąż spotykane w niektórych cyrkach czy festynach. Brak obowiązkowej identyfikacji – bez chipowania nigdy nie rozwiążemy problemu bezdomności. Obecne jeszcze nadużywanie klauzuli „niskiej szkodliwości społecznej” przez sądy i prokuratury w sprawach karnych o znęcanie się nad zwierzętami.
PAP: Na koniec – prywatnie: jakie ma pani zwierzęta?
M.J.: Jestem opiekunką dwóch kotek – dwunastoletniej i czteroletniej, to „Kota” i „Mała”. Obie trafiły do mnie w różnym czasie, jedna z Charkowa – jest uchodźczynią. Razem tworzą nierozłączny duet. Ich obecność w domu nadaje sens codzienności. Wracanie do pustego mieszkania, gdy oddaję je na czas urlopu pod opiekę rodziny, zawsze wydaje się dziwnie smutne. Zwierzęta uczą nas odpowiedzialności, wrażliwości i pokory – nie wyobrażam sobie bez nich życia i czuję się w obowiązku stawać w ich obronie. Ochrona zwierząt to obszar, w którym prawo, wrażliwość społeczna i praktyka codzienna muszą iść w parze. Światowy Dzień Zwierząt ma nam o tym przypominać co roku – ale w praktyce powinien być obchodzony każdego dnia.
Rozmawiała: Mira Suchodolska (PAP)
mir/ jann/ mhr/
Polska, Warszawa




